Nie tak dawno w Przeglądzie Sportowym ukazał się artykuł, w którym mój redakcyjny kolega zachęcał do kibicowania innym nacjom podczas rozgrywanym w Togliatti Grand Prix Challange – turnieju, który jest przepustką do kolejnej edycji mistrzostw świata na żużlu. W internecie rozgrzała gorąca dyskusja, a autorowi tekstu dostało się po uszach. – Niech się inni martwią jak nas dogonić – dało się przeczytać. Czy słusznie? A może jednak jest tak, że w żużel zaraz bawić będziemy się tylko my?

Większość starych żużlowych wyjadaczy zapewne pamięta, że regularne, będące na wysokim poziomie rozgrywki można było oglądać niegdyś w RPA, Nowej Zelandii, czy Argentynie, którą ostatnio pokochał zresztą jeden z obecnych zawodników Grupy Azoty Unii Tarnów Jakub Jamróg. Aż trudno uwierzyć, że kiedyś takie kraje jak Austria, Bułgaria, Chorwacja, Finlandia, czy Norwegia nie musiałyby martwić się o zebranie czteroosobowej ekipy na Drużynowy Puchar Świata. W nie tak odległych przecież czasach, kiedy na światowych torach rządzili Tony Rickardsson, Jason Crump, czy jeszcze wcześniej Billy Hamill i Hans Nielsen, każde podium Tomasza Golloba w cyklu Grand Prix było w Polsce odbierane z wielkim entuzjazmem. Zgromadzeni w lokalach fani czarnego sportu świętowali do upadłego, a serwisy sportowe nie żałowały minut poświęconych kolejnym występom naszej narodowej gwiazdy. Jeszcze inni zarywali nockę, żeby tylko obejrzeć retransmisję triumfu Golloba.

To właśnie wkład polskiego mistrza w biało-czerwony żużel w znaczącym stopniu przełożył się na dzisiejsze sukcesy i dominację naszych rodaków nad pozostałymi nacjami. Dziś kolejne podium Macieja Janowskiego, czy Bartosza Zmarzlika przyjmujemy jak coś normalnego. Wciąż jest to dla nas ogromna satysfakcja, ale zaskoczenie? Już niekoniecznie. Przyzwyczailiśmy się do bycia najlepszym, nie zdając sobie tak do końca sprawy, że za chwilę Polska może zostać mistrzem Polski. Z satysfakcją pijemy to piwo, uwarzone dzięki długotrwale i mozolnie przygotowywanej receptury, choć zaraz na imprezie, gdzie je serwują możemy pozostać sami.

Wspomniany na początku turniej w rosyjskim Togliatti wygrał Przemysław Pawlicki, a trzeci był aktualny stały uczestnik mistrzowskiego cyklu Patryk Dudek. To oznacza tyle, że jeśli w Grand Prix na przyszły rok utrzyma się Piotr Pawlicki (obecnie zajmuje 10. miejsce), to za rok Polska będzie miała tam aż pięciu reprezentantów – jedną trzecią stałych uczestników. Brzmi dumnie. Już teraz pojawiają się głosy, że przyszłoroczne Indywidualne Mistrzostwa Polski można spokojnie odwołać i na koniec sezonu zliczyć punkty poszczególnym polskim żużlowcom, zaoszczędzając przy okazji termin na storpedowane przez deszcz zawody ligowe. Oczywiście to tylko żart, który jednak doskonale odzwierciedla obecnie panujący trend w światowym, zdominowanym przez jedną nację żużlu. Trudno bowiem przypuszczać, że gdy Polacy rywalizować będą głównie ze sobą, cykl Grand Prix będzie w dalszym ciągu budził zainteresowanie, a już na pewno nie poza granicami kraju nad Wisłą. Za idealny przykład posłuży tutaj niezwykle widowiskowa i bardzo popularna Formuła 1. Za czasów, kiedy startował w niej Robert Kubica całe rodziny zasiadały przed telewizorami, przekładając niedzielny obiad, czy wizytę u dziadków. To nic, że najwięcej emocji budziła w niej głównie każda wymiana opon, ale tak było i już. Splot nieszczęśliwych okoliczności sprawił, że Kubicy (na razie!) w F1 nie ma, więc i transmisje z poszczególnych wyścigów przestały w Polsce tworzyć jakiekolwiek napięcie. To samo prawdopodobnie stałoby się z żużlem w momencie, kiedy na arenie zostalibyśmy tylko my.

Oczywiście, z takiego obrotu spraw można też się cieszyć i niekoniecznie doszukiwać się negatywów. Czy ktoś w Norwegii martwi się, że biegi narciarskie zdominowały reprezentantki tego kraju? Czy Austriacy biadolili, że przez dekady rządzili w skokach narciarskich? W obu przypadkach nikt nie alarmował i w dalszym ciągu nie alarmuje, że zaraz dyscyplina się skończy, a latających na nartach ryzykantów będziemy oglądać już tylko na youtube. Problem w tym, że to nie są sporty motorowe, a olimpijskie. No i dostępność do żużla jest zupełnie trudniejsza, ale to temat na zupełnie inną dyskusję. Warto jednak założyć, że pewne istotne różnice są. Dlatego też tym bardziej powinniśmy się cieszyć, że do światowego speedway’a z impetem wkroczyły lub ciągle wkraczają takie postacie jak Martin Vaculik (Słowacja), Vaclav Milik (Czechy), czy choćby odkrycie obecnego sezonu w PGE Ekstralidze Andrzej Lebiediew (Łotwa). Każdy z tej trójki stał się także ambasadorem sportu żużlowego w swojej ojczyźnie, dając nadzieję na jej rozwój i pożądaną ekspansję. W niższych ligach pojawiają się kolejni, jak choćby niezwykle utalentowany Dimitri Berge, który miejmy nadzieję tchnie nowego ducha we francuski żużel. Idźmy dalej. W USA czarny sport chce wskrzeszać Greg Hancock, który na razie zapowiada rychły powrót do ścigania, lecz gdzieś z tyłu głowy musi myśleć już o sportowej emeryturze. To są dobre wiadomości nie tylko dla światowego speedway’a, ale także dla tego tu, w Polsce. Z każdą dyscypliną jest bowiem niemal identycznie jak z karierą zawodową, czy rozwojem biznesu – musisz je rozwijać, bo stojąc w miejscu doprowadzisz do katastrofy. W naszym wspólnym interesie jest dobro żużla nie tylko na własnym podwórku, ale bądźmy też świadom tego, że to inni powinni brać z od nas przykład. Miejmy nadzieję, że czarny sport poza naszymi granicami wstanie z kolan i nie będą to tylko Szwecja, Australia, Rosja, Dania i Anglia, choć niech sukcesy dalej cieszą głównie nas.

Tekst znalazł się w programie zawodów #8: Tarnów – Łódź (03.09.2017, Półfinał Nice PLŻ)

fot. Akbi Photos – Arkadiusz Buczyński

Rate this post

Jesteś offline. Połącz się z siecią i spróbuj ponownie