Możemy mieć zaraz patową sytuację, bo kluby z niektórymi zawodnikami zwyczajnie się nie dogadują, a problemy pojawiają się w obszarze – a jakże – finansowych negocjacji. Dla mnie sprawa jest o tyle jasna, że żużel to biznes jak każdy inny. A biznes przeżywa teraz trudne czasy i trochę wody w Wiśle upłynie zanim to wszystko wróci do normy i normalnych stawek.
W biznesie, strony zainteresowane współpracą zazwyczaj usiadają do stołu i rozmawiają w celu wypracowania kompromisu. Nie korzystnej opcji dla jednej, bądź drugiej strony, lecz KOMPROMISU, który po wykonaniu kroku wstecz każdej ze stron zadowoli wszystkich i pozwoli funkcjonować i przede wszystkim przeżyć w tym bardzo trudnym okresie.
Załóżmy, że mam piekarnię. Świetną piekarnię, z fantastycznymi, nowoczesnymi piecami i kucharzami, że Magda Gessler wysiada. Jeśli piekłbym bułki, przepyszne bułki, a mój jedyny, do tej pory uwielbiany kontrahent nie miał wystarczającej ilości kasy, żeby mi za te bułki zapłacić po starej uzgodnionej na początku roku cenie, usiadłbym z nim do stołu i renegocjował tak, żebyśmy obaj nie byli stratni. W przeciwnym razie moje bułki musiałyby trafić do innego sklepu, ale te przecież mają swoich innych, trzymających poziom smakowy dostawców. W najgorszym wypadku te moje bułki wyrzucę do kosza, co byłoby przecież nierozsądnym posunięciem, a i relacje oraz ewentualne przyszłe kontrakty z tym moim klientem stanęłyby pod znakiem zapytania. A klient polski jest najbardziej hojny. Ci zza granicy wolą tańsze bagietki, szwedzkie chrupkie pieczywo, czy duńskie kringle, więc za moje bułki zapłacą mniej. Jeśli nawet wybrałbym zagranicę, ciężko przecież będzie mi wrócić z twarzą za rok do tego polskiego nomen-omen chlebodawcy.
Dokładnie podobnie myślę o tej całej sprawie z Emilami, Nickami, Leonami, itd. To świetni fachowcy w swojej żużlowej piekarni i z całą pewnością zasługują na szacunek oraz odpowiednią gażę za wykonaną robotę. Muszą jednak kalkulować z głową i myśleć również przyszłościowo, czy ewentualne wypięcie się na polskiego pracodawcę wyjdzie im na dobre za rok, czy dwa. Z drugiej strony, są przecież prezesi klubów, którzy – jak historia niesie – uwielbiają zawierać kontrakty, a dopiero później szukać na nie pokrycia. Obecna sytuacja z koronawirusem jest więc idealna dla takich kontraktowych bajkopisarzy, by wykorzystać ją do cięcia kosztów. Niemniej jednak wszyscy widzimy, że wpływów do klubowych budżetów będzie mniej. Sama absencja kibica żużlowego to pewnie kwota około 250 – 300 000 zł na mecz w zależności od frekwencji w danym mieście. Pomnóżmy sobie to razy ilość spotkań w sezonie i wychodzą spore sumy, których nawet największe finansowe umysły świata w szybkim czasie nie nadrobią.
W biznesie nie zawsze trzeba być zimnym i rozliczać się z tego, co tu i teraz. Nie znam szczegółów poszczególnych rozmów, nie siedzę w głowach zawodników i prezesów. Jednak jestem przekonany, że nikt nie zabrania stronom dogadywania się na odbicie ewentualnych strat w perspektywie czasu, zawieszenia pewnych zobowiązań na przyszłość, czy wreszcie posługiwania się nie tyle liczbami, co szacunkiem i pewną przedsiębiorczą przyzwoitością. W Lublinie się udało, a przecież prawo i narzędzia do prowadzenia negocjacji nie różni się w tym mieście od innych miejsc w Polsce. Gdzieś gubi się chyba dobra wola i patrzenie nie tylko przez pryzmat pieniądza. A czasy takie, że hajs nie zawsze będzie się zgadzał.
PGE Ekstraliga będzie w tym roku wyjątkowa. O ile będzie. Jakoś jednak jestem dobrej myśli, że za chwilę wszystkie te dywagacje wyrzucimy do kosza, a coraz częściej będziemy czytać informacje o podanych sobie dłoniach (albo łokciach) i wspólnych fotkach z uśmiechem za maską w roli głównej.
fot. Mateusz Dzierwa