Trzy żużlowe tragikomedie w trzy dni. Padł chyba jakiś rekord wszech czasów. Wynik zasługujący na uznanie wśród ludzi, którzy ze speedwayem zwykle nie są za pan brat i kojarzą tę drogą zabawę z nudnym jeżdżeniem w kółko i do tego jeszcze w błocie. Tak, weekendowe Gustrow i Teterow zdecydowanie obrzydziły nam żużel i do teraz odbijają się czkawką. 

Parodia żużla – to określenie dominowało wśród przeważającej części negatywnych komentarzy. Pal licho, jeśli chodziłoby rzeczywiście o jakieś przeciętnej rangi zawody, gdzie liczy się dobra zabawa, a wynik nie specjalnie zapisuje się na kartach historii zawodnika. W piątek i sobotę mieliśmy jednak zawody rangi mistrzowskiej, gdzie – wydawałoby się – weryfikacji podlegać powinny umiejętności czysto jeździeckie, a nie sprawność ślizgania się po tafli błota. Tym bardziej, że emocji w tym tyle, co podczas zbierania grzybów, a są przecież ciekawsze błotne dyscypliny…

Opinie, wedle których zawodnicy – panienki nie miały prawa narzekać na przesiąknięte tory w Niemczech należy dyplomatycznie uznać za niefortunne. Mniej dyplomatycznie – za idiotyczne. Prawidłowo zanalizował je Krzysztof Cegielski podczas niedzielnej transmisji z PGE Ekstraligi, przypominając, że na żużlowców najpierw wywierana jest presja, a potem turniej dla jednego, czy drugiego kończy się na szpitalnym oddziale. Chyba nie o to w tym wszystkim chodzi.

W żużlu najważniejsi są kibice. Zaraz obok jest zdrowie tych, dzięki którym ci sami kibice na stadion przyjdą. Jeśli kosztem widowiska na (w miarę) wysokim poziomie w dalszym ciągu wyżej będziemy stawiać czas antenowy lub wygodę działaczy, organizatorów, prezesów, etc., speedway długo nie pociągnie. Takie kabarety jak w Teterowie frustrują już nie tylko żużlowych fanów, ale też sponsorów. Wyobraźmy sobie teraz sytuację, w której kurek z dolarami złotówkami zostaje zakręcony. Bieda, co nie? W ogóle ta niemiecka runda Grand Prix to jakieś nieporozumienie lub żart organizatorów. Tak dla rozluźnienia. W innym wypadku ciężko wytłumaczyć sędziego, który żużla najpewniej uczył się na godzinę przed zawodami i w dodatku z youtube’a, albo podprowadzające, losujące pola startowe zawodnikom na chwilę przed wyjściem na tor. Monty Python czerpałby garściami.

Do jednego worka z niemiecką naklejką należy jeszcze wrzucić pierwszy mecz finałowy Nice 1. LŻ. Trzeci przykład bezmyślnego odfajkowania zawodów, bez troski o czyjekolwiek zdrowie, czy choćby wzrok Troya Batchelora.

fot. Sebastian Siedlik

Na szczęście po nocy zawsze przychodzi dzień. Całe szczęście, że o pięknie czarnego sportu przypomniała nam w niedzielny wieczór PGE Ekstraliga. Mecze palce lizać, przy których nawet widowiskowy deszcz meteorytów to małe piwo. Dwa remisy, dwa dramaty i dwa happy endy. Najciekawiej było w Gorzowie Wielkopolskim, gdzie do 12. biegu prawie cały stadion snuł już taktykę na finałowe starcie z FOGO Unią Leszno. I wtedy BETARD Sparta zaatakowała z siłą większą niż niszczycielska Irma. Miny gorzowskich fanów idealnie odzwierciedlały spustoszenie jakie w ich głowach wywołał duet Woffinden – Milik. Ostatnio podobne mogliśmy zauważyć u Moniki Olejnik i Tomasza Lisa, kiedy wybory wygrywał Andrzej Duda.

Podobny obraz

Dziś kolorytu gorzowsko – wrocławskiej batalii dodają słowa Krzysztofa Kasprzaka, który gdzieś po 10. biegu policzył punkty i rzucił w stronę kolegów, żeby „skończyć to jak najszybciej”, bo szkoda się stresować.

Drugim finalistą wspomniane Byki z Leszna, które powiozły magicznych z Zielonej Góry. Po skierowanie na lewatywę  do Marka Cieślaka tym razem musi udać się lider cyklu Grand Prix Jason Doyle. Australijczyk tak mocno skupił się na walce o światowy prymat, że zapomniał o polskim chlebodawcy. I tyle, bo gdyby na jego koncie było 14, a nie 4 punkty, dziś pisalibyśmy o upieczonej na magicznym rożnie i polanej zielonogórskim winem wołowinie, a nie o targającej się na własne życie myszy…

Podobny obraz

Foto główne: Wojciech Tarchalski / SpeewdayEkstraliga.pl

Rate this post

Jesteś offline. Połącz się z siecią i spróbuj ponownie