Od wielu lat mamy nieodparte wrażenie, że żużlowcy leczą się jakoś inaczej. Szybciej, sprawniej i niemal bezboleśnie. Nie bez przyczyny tytuł tego felietonu nawiązuje do stopu żelaza z węglem, wszak często zdarza się, że i przecież stopy żużlowca są mocno pokiereszowane. Można też śmiało łączyć ten tekst z komiksowym bohaterem rodem z Kryptonu. Tu też jabłko nie spadnie daleko od jabłoni, bo to co wyczyniają nasi żużlowi herosi momentami nijak idzie w parze z logiką. Złamany obojczyk? Spoko, „za dwa tygodnie wracam do ścigania”. Złamane obie ręce? Żaden problem, „nie mogę doczekać się powrotu”.
No przecież dla zwykłego śmiertelnika, ciułającego z miesiąca na miesiąc składki zdrowotne, kuracje żużlowców wydają się wręcz kosmiczne. Ponadto, wielu z nich, w pierwszym etapie rekonwalescencji uzbrajanych jest w metaliczne „podzespoły” (pręty, blachy, śruby) wspomagające i przyspieszające zrost uszkodzonych kości. Wystarczy przypomnieć sobie jeżdżącego przez kilka sezonów z śrubami w ręce Janusza Kołodzieja. Ludzie ze stali bez dwóch zdań.
Artur Mroczka. Poważnie, facet nie z tej ziemi, z resztą z wielu powodów. Kontuzji obu dłoni nabawił się 7 kwietnia, w meczu wyjazdowym ze Zdunek Wybrzeżem Gdańsk. Efektem bardzo nieprzyjemnie wyglądającej kraksy były dwie ręce w gipsie. Jedno ze złamań było mocno skomplikowane, wymagające nie tylko precyzyjnego zabiegu, ale też długiej trwającej aż do czerwca rehabilitacji. – Ręka dosyć mocno była poturbowana, choć myślałem, że to złamanie jak każde inne. Kiedyś miałem złamaną rękę i po miesiącu było w porządku, a tu minęły dwa miesiące i jeszcze na motocykl nie wsiadłem – opisywał swój uraz Artur Mroczka, z którym rozmawiałem po spotkaniu z Car Gwrant Startem Gniezno. Mroczka się nie załamał i z determinacja szukał najszybszej drogi na powrót do pracy. Żużlowcy to chyba jedna z niewielu grup zawodowych, które na lekarskie hasło „wypiszę panu L4” z niesmakiem kręcą nosem, a pół roku siedzenia w domu to najpewniej istny dramat. ZUS lubi to, co zdaje się potwierdzać sam zawodnik. – Można powiedzieć, że ta jedna dłoń to była złamana tak “normalnie”. Kość się zrosła i nie było potrzeby jej specjalnie rehabilitować. W drugiej no to był złamany nadgarstek, te wszystkie ścięgna pokiereszowane. Zabiegi bolą, ale musi tak być, bo chcę już jeździć, w innym wypadku mógłbym siedzieć na wolnym przez pół roku – stwierdził.
https://www.youtube.com/watch?v=94v4u1_K_DM
Kolejnym dobrym przykładem na upór, determinację, ale przede wszystkim niesamowitą mocną psychikę jest Patryk Rolnicki. Były żużlowiec Unii (obecnie MRGARDEN GKM Grudziądz) uczestniczył w karambolu w meczu swojej drużyny z TRULY.WORK Stalą Gorzów, którego skutkiem jest złamanie kości udowej. Media pisały i obwieszczały koniec sezonu dla młodego zawodnika, ale ten szybko zadał kłam tej teorii, udowadniając jak silnym mentalnie jest człowiekiem. – To co się mówiło i pisało to sprawy medialne, ale ja chcę po prostu jak najszybciej wrócić na tor. Myślę, że za dwa, trzy miesiące będę już na tyle sprawny, że będę mógł wsiąść na motocykl. Jeśli będę się odpowiednio spisywał to wierzę, że wystąpię jeszcze w niejednych zawodach w tym roku – powiedział żużlowiec, z którym rozmawiałem pod koniec maja. W ogóle, przypadek Rolnickiego to dla medycznego laika (takiego jak ja) jest niesamowity. Chłopak, mniej więcej tydzień po wypadku napisał mi, że już chodzi. (!) Co prawda o kulach, ale chodzi i już myśli nie tyle o długiej rehabilitacji, ale o tym, w którym meczu PGE Ekstraligi wystąpi. Czy będzie to wrzesień, czy może jeszcze sierpień? Niewiarygodnie. Zresztą, Patryk to facet żyjący żużlem na okrągło i przez cztery okrążenia. Nawet kiedy jeszcze przebywał w grudziądzkim szpitalu miał do dyspozycji tablet od Krzysztofa Buczkowskiego, na którym śledził wszystkie spotkania nie tylko polskiej ligi. Pozdrawiamy i życzymy szybkiego powrotu na tor (a to już pewnie lada moment).
https://www.youtube.com/watch?v=WkdZtrcA_x0
Na koniec krótka refleksja, bo czasami mam wrażenie, że my kibice zapominamy jak wiele zawdzięczamy tym naszym żużlowcom i jak wielkie ryzyko oni sami ponoszą, żeby sprawić nam frajdę. Oczywiście, to dla nich praca i sposób na życie, ale przecież każdy z nich mógłby zarabiać w zupełnie inny sposób. Efektem tej ciężkiej i niebezpiecznej pracy są kontuzje, nieraz bardzo przykre i komplikujące zdrowie do końca życia. Pamiętajmy o tym, zważając na to z czym oni sami zmagają się na co dzień.
Z żużlowym pozdrowieniem,
R.
fot. Mateusz Dzierwa