Jestem pewien, że niejeden żużlowy kibic zawiesił oko na niedawnym meczu piłkarskim Polaków ze Słoweńcami. Dla wielu z nich największą atrakcją nie była jednak bieganina po boisku i bokserska wymiana gol za gol w wykonaniu obu reprezentacji, ale śledzenie social mediów, gdzie kolejni żużlowcy chwalili się swoją obecnością na Stadionie Narodowym. Nagromadziło się tam trochę żużlowych osobistości. Bartosz Zmarzlik pozował do zdjęcia w towarzystwie Emila Sajfutdinowa, a Artiom Łaguta zabrał na stadion swojego syna. Myślicie, że oni przyszli tam tylko pooglądać spotkanie? A może już wybiegali myślami do majowego Grand Prix na Stadionie Narodowym, czyli pierwszej rundy przyszłorocznych Mistrzostw Świata…

Zawsze warto jeszcze bardziej obyć się ze stadionem, dokładniej poznać wszystkie kąty i porobić jakieś wstępne symulacje w swojej głowie. Przy okazji można zakodować we własnej świadomości, że jestem o dwa kroki przed konkurentami, bo oni siedzą sobie gdzieś pod palmą na wakacjach, a ja już robię pierwsze niezobowiązujące rozeznanie. Każdy detal ma znaczenie. Oczywiście w tym momencie to tylko niewinne żarciki. Taką mamy porę w żużlowym kalendarzu, że nie zawsze musi być poważnie. Wiedzą o tym sami zawodnicy, którym po trudach wyczerpującego sezonu należy się porządny zastrzyk świeżego powietrza. Fajnie tak po prostu wcielić się w rolę zwykłego kibica i szczerze cieszyć się widowiskiem, nie mając poczucia ciążącego na tobie obowiązku. Widziałem, że do podobnych wniosków, w jednym ze swoich postów na Facebooku, doszła również znana i lubiana Aldona Marciniak – dla niewtajemniczonych, dziennikarka kojarzona przede wszystkim z tematami dotyczącymi motosportu. I ja to akurat doskonale rozumiem.

Od strony dziennikarskiej lubię skrobać sobie o tym swoim żużlu, ale w czasie wolnym mam ochotę usiąść na spokojnie przed telewizorem i obejrzeć dla relaksu wyścig Formuły 1, mecz piłkarski czy spotkanie siatkarskie. Krótko mówiąc – poobcować z inną dyscypliną, nie myśląc o niej w kategoriach dziennikarskich, tylko kibicowskich. Nie muszę się przecież na tym znać, a także mieć w głowie wszystkich potrzebnych informacji. Wolę zatem posłuchać ludzi z pozoru mądrzejszych od siebie, wyrabiać własną opinię i analizować autorskimi kategoriami. Jeżeli najdzie mnie ochota, to chcę się również pośmiać i pożartować, a przy okazji mieć to wyłącznie dla siebie. Warto jest poszerzać perspektywę i od czasu do czasu zobaczyć coś innego, a jednocześnie mieć świadomość, że gdzieś za rogiem znajduje się twoja działka, na której możesz się wykazać i przekopywać ją do woli. We wszystkim trzeba zachować odpowiednie proporcje i akurat sportowcy – podobnie zresztą jak wszyscy inni ludzie – muszą wyryć to sobie w swojej głowie, bo w przeciwnym wypadku trudniej będzie marzyć o sukcesie. Dzisiaj zasuwasz ty, żebym mógł pobawić się ja, ale potem to ja będę wylewał siódme poty, żeby dać od siebie coś dla ciebie. Taka uproszczona definicja świata.

Wracając jednak do naszych żużlowców, oczywiste jest, że ich niedawna wizyta na Stadionie Narodowym miała wymiar rozrywkowy i czysto piłkarski, a nie żużlowy. Nie mam jednak wątpliwości, że kiedy w maju trzeba będzie zameldować się na starcie Mistrzostw Świata, to każdy z nich znowu pokaże swój ponadprzeciętny profesjonalizm. Zresztą po co w ogóle w to wątpić? Przecież Bartosz Zmarzlik od samego początku swojej żużlowej przygody – może świadomie, a może niekoniecznie – trzyma się zasady przedstawionej niegdyś przez legendarnego Tony’ego Rickardssona. Szwed w jednym z najsłynniejszych wywiadów stwierdził, że chcąc osiągnąć sukces, musisz myśleć o żużlu, jeść żużel, a nawet srać żużlem. Te słowa zdają się doskonale odzwierciedlać podejście Zmarzlika. On po prostu zakochał się w żużlu od pierwszego wejrzenia i teraz traktuję tę dyscyplinę jak najlepszą na świecie żonę, kochankę i przyjaciółkę w jednym.

Emil Sajfutdinow nie jest pod tym względem gorszy. Tomasz Suskiewicz opowiadał mi jakiś czas temu, że Rosjanin cały czas kombinuje w jaki sposób znaleźć się na szczycie – czasami może nawet za dużo. Bardzo ciąży na nim przeciętność w cyklu Grand Prix, dlatego myśli o fantazyjnych podbojach, zapierających dech w piersiach, zapewne w stylu swojej słynnej częstochowskiej akcji z sezonu 2019, kiedy pod samiuśką bandą wjechał tam, gdzie wjechać absolutnie nie było wolno – jak to kiedyś przy okazji innego meczu komentował Tomek Dryła. Z kolei Artiom Łaguta to tytan pracy. W czasie wolnym lubi sobie solidnie wygrzać kości w egzotycznych krajach, często odpuszcza towarzyskie imprezy chociaż pojawia się na starcie – co moim zdaniem jest widoczną rysą na starannie wypolerowanym szkle – jednakże kiedy przychodzi do najważniejszych z jego perspektywy zawodów, to dałby się pokroić za jak najlepszy wynik. Ileż to już razy media rozpisywały się o jego współpracy z ludźmi pochodzącymi ze świata Formuły 1? Gdyby mu nie zależało, to przecież by nie szukał, bez względu na to, czy przynosi to oczekiwany efekt.

Skoro rozpracowani powyżej trzej zawodnicy sami nasunęli się nam na widelec, to podywagujmy o nich jeszcze trochę. Wydaje mi się, że w nadchodzącym sezonie 2020 każdy z nich będzie miał niesamowitą motywację, przystępując do rywalizacji w cyklu Grand Prix. W przypadku Bartosza Zmarzlika to oczywiste. Polak będzie kolejnym wojownikiem, który stanie oko w oko z trudną sztuką obrony tytułu Mistrza Świata, a jednocześnie spróbuje nie pójść w ślady ostatnich dwóch czempionów, czyli Jasona Doyle’a i Tai’a Woffindena, którzy po zdobyciu złotego medalu opadali z sił i przestawali liczyć się w walce o cokolwiek. Dopiero teraz Zmarzlik będzie miał okazję pokazać swój nieprawdopodobny żużlowy kunszt i talent. Wdrapanie się na szczyt światowego żużla to jedno, ale pozostanie tam na dłużej to jest dopiero wyzwanie. Na pewno nie zabraknie innych wybitnych jednostek, które będą chciały zrzucić go z cieplutkiego tronu. Jedną z nich powinien być rzecz jasna Emil Sajfutdinow. Przed rokiem Rosjanin po dziesięciu(!) latach przerwy znowu poczuł smak medalu Mistrzostw Świata, ale na razie dwukrotnie musiał zadowolić się brązem. Logika podpowiada, że teraz warto by zacząć piąć się w górę i walczyć o coś więcej.

A co z Artiomem Łagutą? Na ligowym podwórku to prawdziwy as w rękawie i joker w jednej osobie, ale w Mistrzostwach Świata to nadal zbyt często zbijany pionek. Łatwość z jaką ogrywają go rywale kompletnie nie pasuje do jego sportowych możliwości. Rosjanin nie powinien jednak rozkładać bezradnie rąk, ponieważ ma się na kim wzorować. Śmiało może brać przykład ze swojego rodaka Emila Sajfutdinowa, który w zeszłym roku pokazał jak przeinaczyć się z marnej figury w prawdziwego konia – i to czarnego. Mając w pamięci jego niemoc z poprzednich sezonów w cyklu Grand Prix, raczej niewielu spodziewało się, że nagle włączy się w walkę o tytuł mistrza świata, a jednak to zrobił. Teraz w Warszawie na Stadionie Narodowym uśmiechał się przed obiektywem aparatu, stojąc ramię w ramię z Bartoszem Zmarzlikiem, ale w maju będzie ramię w ramię walczył z nim na torze, podobnie zresztą jak z czternastoma innymi zawodnikami, którzy pojawią się na starcie. Znając życie, na pewno będzie się mocno rozpychał.

Swoją drogą, zastanawiam się czy wspomniani żużlowcy musieliby czekać aż do maja, żeby się pościgać. Odnoszę wrażenie, że przy okazji niedawnego meczu Polaków ze Słoweńcami znacznie lepiej odnaleźliby się na murawie Stadionu Narodowego niż piłkarze. Podejrzewam, że gdybyśmy wpuścili z trybun Zmarzlika, Sajfutdinowa i Łagutę, to zapewne porządnie kopnęliby swoimi buciorami i wydłubali niejedną koleinę. To było takie klepisko, na którym zawodnicy często ścigają się na przykład w Anglii. Umówmy się jednak – gdyby miał się odbyć tam mecz PGE Ekstraligi, to żadnego ścigania najprawdopodobniej by nie było. Nawierzchnia rwała się jak stara koszula. Nie trzeba było nawet specjalnie wytężać wzroku, żeby tu zaobserwować jaśniejsze place, a tam znowuż ciemniejsze. Na dodatek w jednym miejscu było twardo, a w innym dla odmiany trochę bardziej grząsko. Gdyby zobaczył to biedny komisarz toru, to zapewne miałby stan przedzawałowy. Nie wiem jak jest w piłce, ale współczesny polski żużel nauczył mnie, że nawierzchnia musi być pod każdym względem regulaminowa – jakkolwiek życiowe lub nieżyciowe, rozsądne lub nierozsądne są przepisy w tym zakresie. Każdy kibic marzy jednak, żeby w parze ze wspomnianą regulaminowością szła także ponadprzeciętna widowiskowość, co niestety nie jest wcale takie oczywiste i często spotykane.

Tak sobie myślę, że jednym z ośrodków, który praktycznie nie ma problemu z regulaminowością, ale przed kolejnym sezonem powinien popracować nad widowiskowością, jest Toruń. Już jakiś czas temu pisałem, że tęsknię za słynnymi przycinkami do kredy na wejściu w pierwszy wiraż, w których specjalizował się zwłaszcza Ryan Sullivan, a także za cieszącym oko napędzaniem się pod bandą na drugim łuku, które budowało niezwykłą dramaturgię i często pozwalało rozstrzygać biegi na samiuśkiej kresce. To są obrazki, które najbardziej utkwiły w mojej głowie, od kiedy zacząłem hasać na Motoarenę. Być może kiepska jakość zeszłorocznych widowisk ligowych wynikała po części z nienajlepszej formy toruńskich zawodników oraz ich niezbyt dobrego spasowania z domowym owalem, nie trudno oprzeć się wrażeniu, że samą nawierzchnię również należałoby delikatnie naprawić. Kiedy to zrobić, jak nie teraz? W Grodzie Kopernika najpewniej ma być zapoczątkowana wielka odbudowa na zgliszczach spalonej fortecy. Potężną katastrofę zapowiadały tak naprawdę wszystkie znaki na niebie i ziemi. Ostatni sezon w wykonaniu tego klubu przypominał dogorywanie trapionego chorobą organizmu, który nie miał szans na wyleczenie. Nie bez powodu Jan Ząbik – legenda toruńskiego klubu – powiedział mi w lipcu, kiedy rozmawialiśmy o dramatycznej sytuacji zespołu i nieuniknionym spadku do niższej ligi, że nie ma już czego ratować, więc trzeba pochować i zacząć od nowa.

No to zaczęli. Na razie urodził się ciekawy skład, a także zapał do działania. Wystarczy zajrzeć na klubowe social media, żeby dostrzec przejawy dobrej zmiany. Sporo tam ostatnio postów, odniesień historycznych i próbek angażowania fanów. Jeszcze do niedawna nie było zbyt wielu powodów do chwalenia torunian, ale teraz należą im się brawa. Dobry fundament na wzniesienie czegoś znacznie bardziej okazałego. Byle tylko budowniczym nie zabrakło sił w trakcie sezonu. W seniorskim składzie Apatora Toruń mamy aż trzech zawodników, którzy zdecydowali się opuścić szeregi PGE Ekstraligi i przejść na jej zaplecze. To bracia Holderowie oraz Adrian Miedziński. Cała trójka ma za sobą sezon, którego z pewnością nie będzie najmilej wspominać. Teraz wszyscy będą ich uważnie obserwować, ponieważ jeżeli w nadchodzących rozgrywkach nie okażą się wyróżniającymi postaciami pierwszej ligi, to najprawdopodobniej porządnie sobie zaszkodzą.

Wielu zawodników marzy, żeby skuteczność na zapleczu ekstraligi była dla nich trampoliną do najwyższej klasy rozgrywkowej. Prezesi mają na oku Nice 1. Ligę Żużlową i podglądają czy przypadkiem nie warto kogoś stamtąd wyciągnąć. Potem kibice z zapartym tchem przyglądają się żużlowcom, którzy brylowali w niższej lidze, a teraz wkraczają do elity. Rok temu niejaki Mikkel Michelsen, jak również jego rodak Anders Thomsen, pokazali, że startując z takiej pozycji można stać się wiodącą postacią swojej drużyny. Czy w tym roku ktoś może napisać nam podobną historię? Pożyjemy, zobaczymy. Kandydatów na pewno kilku jest, zwłaszcza w ROW-ie Rybnik. Naszą uwagę z pewnością będzie przykuwał również młodziutki Daniel Bewley, który zgotował niemałą niespodziankę w okresie transferowym. Można się jednak zastanawiać, czy zrobił dobry interes, przenosząc się z Rybnika do Wrocławia.

Prawda jest taka, że w zespole Dariusza Śledzia pozycja Tai’a Woffindena, Macieja Janowskiego i Maksyma Drabika jest niepodważalna. Max Fricke również ma być pewnym punktem drużyny, a Gleb Czugunow niemal wprost zapowiedział działaczom, że życzy sobie pewnego miejsca w składzie. Czy w takim układzie znajdzie się miejsce dla brytyjskiego diamencika? Może być trudno. Wydaje się, że najbardziej pomoże mu wyśmienita forma u progu sezonu lub nieoczekiwane problemy któregoś z kolegów. To nie jest szczególnie optymistyczna perspektywa dla rozwijającego się żużlowca, który potrzebuje przede wszystkim jazdy oraz przestrzeni do nauki i popełniania błędów. Wiekowi ludzie mawiają, że za młodymi niełatwo nadążyć. Młodość to czas decyzji, ale też czas niekończących się poszukiwań. Popatrzmy na takiego Roberta Lamberta. Brytyjczyk przez cały sezon narzekał, że doskwiera mu pozycja rezerwowego w Speed Car Motorze Lublin, więc poszedł do ROW-u Rybnik, gdzie najpewniej… również będzie jeździł na pozycji rezerwowego. Pytam gdzie tu logika? Na razie jej nie dostrzegam, no chyba, że nie umiem patrzeć. Najwidoczniej jeżeli ktoś znajduje się w ciemnej dziurze, to z braku lepszych perspektyw, próbuje zajrzeć do innej ciemnej dziury, licząc, że będzie miał w niej trochę jaśniej. Bez ryzyka nie ma zabawy.

Swoją drogą, patrzę sobie na ten skład rybnickich „Rekinów” i dochodzę do wniosku, że obcokrajowcy będą mieli tam piekielnie trudne życie. W zestawieniu meczowym z całą pewnością pojawią się Kacper Woryna i Mateusz Szczepaniak, bo to przecież Polacy, więc cieplutką miejscówkę gwarantuje im regulamin. Jeżeli na poważnie do ścigania wróci również zakontraktowany przez działaczy Greg Hancock, to przecież jego także nikt nie wyrzuci ze składu, chociażby ze względu na samo nazwisko, liczne osiągnięcia i potężny bagaż doświadczeń na karku. W domyśle to będzie miała być maszynka do robienia punktów. W takiej sytuacji w seniorskim zestawieniu zostaną zaledwie dwa miejsca do obsadzenia przez trenera Świderskiego. A wiecie ilu kandydatów? Co najmniej czterech – Lebiediew, Milik, Batchelor, Łogaczow plus oczywiście rezerwowy Lambert.

Moim zdaniem, poziom prezentowany przez wszystkich wymienionych zawodników jest na tyle porównywalny, a jednocześnie ich forma na tyle nieprzewidywalna, że w tym momencie nie potrafiłbym uszeregować ich w kolejności od najsilniejszego do najsłabszego. Jeżeli sztab szkoleniowy stanie przed podobnym dylematem, to albo przedsezonowe sparingi będą prawdziwą wojną o ugruntowanie swojej pozycji, albo dopełnianie składu będzie przypominało grę na loterii i modlenie się o wyciągnięcie szczęśliwego losu. Tak naprawdę każdy obcokrajowiec ROW-u Rybnik – najprawdopodobniej z wyjątkiem Grega Hancocka – jeżeli będzie chciał mieć święty spokój, na stałe przebić się do składu i nie być pierwszym kandydatem do zmiany, będzie musiał wznieść się na wyżyny swoich możliwości i wybić się ponad wszelką przeciętność. Podobne zadanie czeka zresztą wszystkie drużyny, które wiosną przystąpią do rozgrywek PGE Ekstraligi i będą chciały pokonać faworyzowaną Fogo Unię Leszno, żeby nie pozwolić jej utrzymać się na tronie czwarty sezon z rzędu. Mamy jakiś chętnych?

KAROL ŚLIWIŃSKI

fot. Ewelina Włoch

Rate this post

Jesteś offline. Połącz się z siecią i spróbuj ponownie