Rok 2020 jest dziwny i to na wielu płaszczyznach. O piętrzących się absurdach i problemach, z którymi zmagamy się w tym roku można napisać esej. My jednak trzymamy się spraw związanych z czarnym sportem, z którym ostatnio też bywa różnie. Poniżej będę narzekać na jeden z nich. Zaopatrzcie się w kawusie i wczytajcie się w moje żale.
“Aby wziąć udział w zawodach na zasadzie „gościa” w PGE Ekstralidze zawodnik musi być zawodnikiem klubu DM I Ligi lub DM II Ligi (włączając w to wypożyczenie) i posiadać zgodę tego klubu na udział w zawodach DMP na zasadzie gościa” – czytamy na oficjalnej stronie PGE Ekstraligi, gdzie wydaje się wszystko jest w miarę jasno i przyzwoicie opisane. Teoretycznie, bo w mojej opinii sam zamysł był zupełnie inny, a rola gościa jest teraz niezwykle istotną kwestia w walce o ligowe pozycje.
Prywatnie jako kibic Apatora Toruń rok temu byłem bardzo zawiedziony spadkiem mojej drużyny do pierwszej ligi, a podobne odczucia towarzyszyły zapewne każdemu z kibiców “Aniołów”. Dzisiaj okazuje się, że wszystkie smutki są niepotrzebne. Nie tylko ze względu na kapitalną dyspozycje torunian w eWinner 1. Lidze Żużlowej, ale także dzięki dziwnemu poczuciu, że Apator dalej jest w PGE Ekstralidze. Czterech zawodników ekipy Tomasza Bajerskiego na chwilę obecną pełni funkcję gościa w ekstraligowych zespołach. Adrian Miedziński w Rybniku, Jack Holder w Gorzowie, Chris Holder we Wrocławiu, a także od niedawna Tobiasz Musielak w Grudziądzu.
Będzie subiektywnie. Przyglądając się całej tej zabawie, rola gościa staje się niczym kod “Motherlode” dla gracza Simsów, niczym brzytwa dla tonącego, niczym manna z nieba, a przecież chyba nie do końca tak powinno być. Żużel to sport, a sport jest oparty na zasadach uczciwej rywalizacji. Zawodnik to nie jest długopis kolegi z ławki, żeby od tak sobie go pożyczać w środku pracy. Trzeba grać tym, co się ma. To właśnie dodaje smaczku i uroku w całej tej świetnej rywalizacji, pokazuje nam kto jest wybitnym strategiem, a komu do takiego tytułu trochę brakuje. Czas na przygotowywanie składu był przecież przed sezonem. Wtedy buduje się silną drużynę, wtedy myśli się o tym kto najbardziej pomoże w realizacji wcześniej założonych celów. W tym czasie podejmuje się decyzje – słuszność ich weryfikuje tor, na który zawodnicy wyjeżdżają po kilku miesiącach. Wtedy też kończy się zabawa w stratega, a zaczyna się wyzwanie. Wyzwanie, którego stawką jest udowodnienie kibicom, że sprowadzenie danych zawodników było jak najbardziej dobrym ruchem. Gdy coś zawodzi to trzeba to naprawić. To jest dopiero sztuka. W takich sytuacjach można eksponować swoją inteligencję i spryt. Korzystanie z gościa dla mnie ma tyle samo sensu, co kupowanie nowego talerza, bo poprzedni pobrudził się obiadem.
Jason Doyle w bardzo ładny sposób pokazał, że gość nie jest jedyną deską ratunku. Dobrze wiemy, że Australijczyk w tym sezonie przez pewien czas jechał zdecydowanie poniżej oczekiwań częstochowskich fanów. Od lidera oczekuje się przecież dwucyfrówek, spektakularnych akcji, najlepiej na ostatnim łuku ostatniego okrążenia, oczekuje się, że świetną jazdą pozaraża kolegów z drużyny. Australijczyk przegrywając z juniorami tych oczekiwań absolutnie nie spełniał. Włókniarz nie potrzebował jednak gościa, by poprawić dyspozycję Jasona. Podczas meczu Moje Bermudy Stali Gorzów z Eltrox Włókniarzem Częstochowa Jason Doyle finalnie dowiózł osiem punktów. Oczywiście – to nie był wynik, który sprawił, że częstochowianie zaczęli skakać z radości i płakać ze wzruszenia. Ten występ nie miał do tego doprowadzić. Chodziło o to, by zrobić jeden duży krok, na pewno trudny i bolesny. Jason ten krok zrobił bez dwóch zdań i pozwolił swoim fanom odetchnąć z ulgą. Przesłał im sygnał, że wraca na właściwe tory, że już po ludzku będzie dobrze. W Lesznie jeszcze ów krok potwierdził, przywożąc do mety dziesięć oczek. Doyle to podręcznikowy przykład tego, że jak z czymś jest problem to można i powinno się go naprawić. Niby proste.
Momentami mam także wrażenie, że przepis o “gościu” bardziej krzywdzi niż ułatwia. Zawodnicy w gorszej formie są zepchnięci na margines. Ciężko jest trenować ze świadomością, że perspektywiczny zawodnik z pierwszej ligi ma większe szansę na pierwszy skład i klub prawie w każdej chwili może z niego skorzystać. Ofiary tego “przywileju” tracą pozycję w klubie i często są pozostawieni na pastwę losu. Bo wtedy wokół gości biega cały klub, by ich przygotować, mimo że na dobrą sprawę są zawodnikami innej drużyny. Powiedzmy sobie wprost – to jest chore.
To już może tylko moje subiektywne odczucie, ale jak dla mnie ten przepis oznacza także marginalizacje drużyn, które świetnie przygotowały się do startu nowego sezonu. I oczywiście chodzi mi o Apator Toruń, który wręcz błyszczy na pierwszoligowych torach. Po kilku latach powtarzania tych samych błędów w tym klubie wreszcie coś drgnęło. Sprowadzenie Wiktora Kułakowa było fenomenalnym ruchem. Zdawałem sobie sprawę, że Rosjanin będzie prezentował się solidnie, ale nie spodziewałem się, że będzie objeżdżał swoich rywali jak tyczki. Sprowadzenie Tobiasza Musielaka do Grodu Kopernika także było strzałem w dziesiątkę. Wychowanek Unii Leszno jedzie na bardzo wysokim poziomie, choć na początku sezonu nieco odstawał poziomem od swoich kolegów z drużyny. Jack i Chris Holder świetnie przepracowali przerwę i widać w postępy w ich jeździe, a nad wszystkim czuwa Tomasz Bajerski, który Toruń zna jak własną kieszeń.
Nie chcę tutaj winić klubów PGE Ekstraligi za to, że korzystają z przywileju i dostępnych możliwości. Winię tutaj sam przywilej i osoby, które go w taki sposób wprowadziły (choć powody i założenia są dla wielu z nas wytłumaczalne). To logiczne, że gdy można pójść na skróty, to nikt nie będzie fatygował się idąc tą bardziej stromą i męczącą ścieżką. Oczywiście to mi się nie podoba, podobnie zresztą jak wielu kibicom, ale cóż poradzić?
Ten sezon jest znacznie trudniejszy dla każdego z klubów. Pandemia koronawirusa opóźniła start sezonu i uszczupliła klubowe budżety. Konieczne były stresujące rozmowy z zawodnikami o obniżkach wynagrodzenia. Klubom korzystającym z gościa można więc wybaczyć. Cóż, może gdyby żużlowa centrala podreperowała nieco ten przepis w sposób, by „gość” był rzeczywiście ostatnią deską ratunku w tak trudnym dla całego środowiska i sportu w ogóle czasie? Na razie mamy do czynienia ze sportowym absurdem, rzeczą, która w polskiej lidze nie miała wcześniej miejsca, a kibice nie byli do niej przyzwyczajeni. Mniejszym niż “Joker” czy KSM, ale nadal absurdem. Fajnie będzie, jeżeli panowie patrzący na to wszystko z góry wyciągną wnioski i za rok żużlowe pożyczki staną się przeszłością lub okraszoną obostrzeniami ostatecznością. Amen.
fot. Arkadiusz Siwek