Dwie, nieco różne rundy Speedway Grand Prix we Wrocławiu, które połączył on – Bartosz Zmarzlik, dwukrotny triumfator ostatniego mistrzowskiego weekendu. Atmosfera, emocje i rywalizacja (szczególnie w sobotę) stały na najwyższym światowym poziomie, a kibice miejscowej Sparty nie ukrywali sportowej miłości do Macieja Janowskiego i trzech innych reprezentantów swojego klubu. Wrocław, oprócz swej oczywistej atrakcyjności jest miastem stworzonym dla żużla.
Do Wrocławia jechaliśmy z niemałym przekonaniem, że faworytem obu imprez będzie lider klasyfikacji generalnej Speedway Grand Prix i najlepszy obecnie zawodnik PGE Ekstraligi Maciej Janowski. Sezon wychowanka WTS-u wygląda mocarnie, a na polskich torach wyczynia niemalże cuda, bazując na bardzo szybkim sprzęcie i – co naturalne – ogromnych umiejętnościach żużlowych. Trudno było więc zaprzeczać tezie, że i na swoich śmieciach „Magic” będzie pierwszym wskazaniem do zwycięstwa. Kwestią do dyskusji było, czy w turniejach bardziej zagrozi mu aktualny mistrz świata Bartosz Zmarzlik, czy raczej ktoś z dwójki miejscowych stranieri: Artiom Łaguta, bądź Tai Woffinden. O to samo zapytaliśmy miejscowych, ubranych w koszulki z numerem „71” kibiców, których od wczesnych godzin południowych można było spotkać w drodze na stadion Olimpijski, nawet jeśli nasza wrocławska wizyta zaczynała się w centrum miasta. Miasta, które żyje żużlem na każdej płaszczyźnie jego funkcjonowania.
– Wygra Maciej Janowski – stwierdzili bez zająknięcia, zaznaczając jednocześnie, że byliby także zadowoleni ze zwycięstwa innego żużlowca Betard Sparty. – Z jednej strony jesteśmy bardziej za Spartą, bo jesteśmy z Wrocławia, ale z drugiej strony jesteśmy Polakami, więc jak Zmarzlik wygra też będzie dobrze – oznajmili, choć przy nazwisku Zmarzlika już bez takiego przekonania w głosie.
Później upierający się i pałaszujący uzbeckie naleśniki redaktor Kania stwierdził, że on stawia na Zmarzlika. Przytaknęliśmy. Gdybyśmy tylko typy Tomasza Kani brali za pewnik, pewnie dziś zgarnialibyśmy fortunę za szóstkę w „lotto”, jednak po krótszej chwili zastanowienia można stwierdzić, że wytypowanie zwycięstwa Zmarzlika, a zgarnięcie pełnej puli w totka to jak wybranie klasowego wina w renomowanej winnicy zestawiona z próbą bycia zdrowym po wypiciu trzech litrów ukraińskiego spirytusu. Zmarzlik był od początku jednym z faworytów obu imprez, a jego jazda w finałach tylko potwierdzała jego gigantyczną sportową klasę i mental na poziomie wrocławskiej Sky Tower.
A mental chciał, nie chciał, był w ten weekend dla mistrza świata ważny. Kibice, mimo że zjechali się z całej Polski, w większości byli, co oczywiste, sympatykami miejscowego WTS-u. Powiedzmy, że nie dało się tego nie usłyszeć, nawet gdybyśmy mieli wyraźne zaburzenia słuchu, choć pośród chóralnego „Wu-Te-Es” dało się także zaobserwować napominania, żeby to symptomatyczne hasło już się nie niosło, bo to dla otoczki Grand Prix i ich samych obciach. Zamiłowanie do wrocławskiego klubu, podobnie jak w ubiegłym roku, dało się odczuć jednak aż nadto, bo spora część fanów bardzo energicznie reagowała na przykład wtedy, gdy Artiom Łaguta reprezentujący na co dzień lidera PGE Ekstraligi wygrywał w części zasadniczej ze Zmarzlikiem. Tłum wiwatował, jakby właśnie Polak zdobywał złoto w Tokio (to akurat wydarzyło się dzień później). Media społecznościowe się zagrzały, część obserwatorów była zdziwiona, część zniesmaczona, a części to w pobliżu lędźwi latało. Osobiście uważam, że w zawodach o tytuł mistrza świata naturalnie wypada trzymać kciuki za reprezentantów swojego kraju, choć przecież serce nie sługa, więc i przymuszać do tego nie ma potrzeby. Sam do dzisiaj sympatyzuję z Martinem Vaculikiem, który dla Tarnowa jeździł z powodzeniem kilka lat, lecz nigdy w zawodach o taką stawkę nie postawiłbym go wyżej od reprezentanta Polski, nawet jeśli już na starcie rywalizacji byłby on skazany na pożarcie. A propos nieudanych występów – taki też się nam przydarzył.
Punktów Krzysztofa Kasprzaka na próżno było szukać w piątek, w sobotę zaś dużo łatwiej było nam znaleźć fejkowe okno na wrocławskim rynku. Ale jest! Punkcik uciułany, co znaczy, że Krzysztof nie musi bać się łatki polskiego olimpijczyka. Problem w tym, że póki co zawodnik grudziądzkiego GKM-u ma na koncie tyle samo punktów co dwukrotnie startujący w Pradze Jan Kvech. Kasprzak do tego rezultatu potrzebował czterech imprez. Znając muzyczne zamiłowania byłego wicemistrza świata chciałoby się zapytać, czy w jego samochodzie nie króluje dziś stary dobry przebój Elektrycznych Gitar. Niemniej jednak, trzymamy kciuki, bo Krzysztof w końcu reprezentuje polski żużel.
Zmarzlik zgarnął dublet. Zrobił to w sposób magiczny, prezentując w piątkowo-sobotnich finałach prawdziwe piękno speedwaya, który tymi biegami mógłby być reklamowany światu, włączając w to Oman i Krzysztofa Stanowskiego. Wrocławska publiczność być może liczyła na inne rozstrzygnięcia, ale trzeba przyznać, że triumfatora na podium obdarowali owacjami, uznaniem i tonami pozytywnych emocji, a Bartek się odwdzięczył. Znalazła się co prawda grupa gwizdaczy, którzy ciągle nie doceniają świata poza WTS-em, jednak to był na tyle nieistotny margines, że właściwie powinienem go pominąć. Jesteśmy w sytuacji, że zaraz możemy cieszyć się z dwóch medali IMŚ i niezależnie, czy ten złoty będzie wisiał na szyi Janowskiego, czy Zmarzlika możemy jako Polacy być dumni, że mamy tutaj swój produkt, który może i stoi w rzędzie z angielskim krykietem, japońskim sumo, czy czeskim hokejem, ale jest po prostu nasz. Żużel przyciąga tłumy, Wrocław przyciąga tłumy, a Olimpijski dzięki swojej konstrukcji pozwala jeszcze dogłębniej odczuwać emocje. Te buzowały w nas długo, bo jeszcze przez kilka godzin po ostatnim biegu w przystadionowej gastronomii mogliśmy dyskutować o żużlu, Grand Prix i oponach Anlas z miejscowymi fanami czarnego sportu. Było nam miło i w dobrych nastrojach wracaliśmy do domu, podczas gdy w głowie cały czas grała melodia „Friday”, ale o tym to już następnym razem…
Wrocław – dziękujemy i do zobaczenia!
fot. Ewelina Włoch