Sobotnia, fantastyczna postawa biało-czerwonych pozwalała na to, aby na niedzielę z przekonaniem wyciągać szampany z lodówki. I co? I nic. Następnego dnia zakorkowane butelki trzeba było z powrotem chować do lodówki, bo pierwszy, niemal pewny złoty medal w mistrzowskim turnieju par przepadł jak kamień w wodę.
Pewnie większość z was w momencie upadku Macieja Janowskiego rzuciła pod nosem jakimś soczystym mięsem. Nie ma się co dziwić. Polacy w przekroju całego turnieju zasadniczego byli najlepsi i gdyby medale przyznawano tylko za tę część to dawno byłoby po sprawie. Trochę rozumiem internetowe narzekania po fakcie, palący się twitter od złości, czy nawet artykuły prasowe mówiące wprost o „głupim” regulaminie. Ja jednak uważam, że regulamin mimo, że skrojony pod widza i emocje do końca, jest jak najbardziej sprawiedliwy. Każda z ekip startująca w Speedway of nations zna go przed startem zawodów. Nikt więc polskiej drużyny z niczego nie okradł, nikt niczego nie zabrał, ani nie przegłosował poprzez reasumpcję. Doskonale wiedzieliśmy, a przede wszystkim wiedział to sztab i zawodnicy, że najważniejszym biegiem weekendu będzie ten ostatni, do którego najpierw rzecz jasna trzeba się dostać. W tym właśnie decydującym starciu należało uzbroić się w odpowiednią i ustaloną między naszym duetem taktyką, zachować chłodną głowę i koncentrację na poziomie wyższym niż u faceta rozbrajającego bombę w najlepszym filmie akcji. Widząc to, co działo się na torze w Manchesterze w ostatnim wyścigu mogę przypuszczać, że którejś z tych trzech rzeczy zabrakło. Nie kupuję narracji, mówiącej o „braku szczęścia” i o tym, że samej sytuacji nie ma sensu rozkładać na czynniki pierwsze. Oczywiście, sam nie wskazywałbym winnego w osobie Zmarzlika, czy Janowskiego, bo uważam, że jest to zwyczajnie bez sensu. Polacy jechali jako drużyna (duet) i występ tej drużyny jako całość należy oceniać i media mają do tego absolutne prawo. Szczęściu jak najbardziej można było w tym finale pomóc. Niemniej ze srebra, choć z wielkim niedosytem, należy się cieszyć i je docenić.
Bohaterami wieczoru zostali Brytyjczycy Robert Lambert i Daniel Bewley. Obaj nie tyle wygrali złoto dla swojego kraju, co dali nadzieję na odrodzenie się wielkiego żużla na Wyspach. Nie znaczy to, że w najbliższym czasie ludzie zaczną masowo wykupywać dostęp do polskiego nadawcy PGE Ekstraligi, rezygnować z Premier League na rzecz żużlowej Premiership, a dzieciaki na ulicach będą malować się na wzór wytatuowanego Tai’a Woffindena. Bez szaleństw. Możemy jednak mieć dzisiaj nadzieję, że Brytyjczycy spożytkują ten sukces, (na który czekali ponad 30 lat!), speedway znów stanie się trendy, a bilety na poszczególne zawody staną się atrakcyjniejsze. Liczę na to, bo nawet Polsce potrzebny jest taki rywal, a jak wiadomo konkurencja zawsze podnosi jakość. Ktoś powie, że Anglicy mają przecież mistrza świata Woffindena, mają Lamberta w Grand Prix i Bewleya, który szaleje na polskich torach. Ponadto, przez ostatnie lata nikt już nie musiał przepychać nogami Chrisa 'Bombera’ Harrisa tylko po to, żeby Anglia miała swojego reprezentanta w mistrzowskim cyklu, a przecież nic wielkiego i znaczącego dla poprawy sytuacji żużla w tym kraju się nie dzieje. To prawda, lecz w mojej opinii sukces drużynowy, mistrzostwo dla reprezentacji to jednak bardziej nośne i scalające środowisko wydarzenie, dające poczucie bycia w czymś dobrym jako naród. A to już może być iskra zapalająca na nowo żużlowy ogień w Wielkiej Brytanii. Na efekty, co jasne, będziemy musieli poczekać.
Na koniec wielkie brawa dla Philipa Hellstroem-Baengsa. Chłopak sprawił, że w trakcie niedzielnego turnieju banan nie schodził mi z twarzy i jednoznacznie potwierdził, że wśród tych zagranicznych młodzieńców chowają się znakomite żużlowe talenty. Oby tylko wszystko dla Szweda potoczyło się tak jak należy, spokojnie i z głową na karku. Po finałach SoN nikt nie będzie mógł zaprzeczyć, że papiery na jazdę ten młody facet ma. Wszystkie oczy na Gniezno i trzymamy kciuki.
fot. Paweł Wilczyński