W roku 2021 dla reprezentacji Polski wszystko jest już jasne. I choć po meczu z Andorą mieliśmy poczucie satysfakcji i wykonania planu minimum, tak po meczu z Węgrami i środowymi rozstrzygnięciami w innych grupach mamy wrażenie, że – cytując klasyka – „cały misterny plan poszedł w pizdu”. Polska jest w barażach eliminacji MŚ, ale zagra w nich na wyjeździe i być może z piłkarskimi potęgami. Zamiast strzelać Węgrom, strzeliliśmy sobie w kolano, więc dziś po głowie chodzi mi tylko jedno pytanie: dlaczego Panie Sousa zlekceważył pan tych walecznych Madziarów?
Na wiele posunięć i rozwiązań Portugalczyka od początku jego kadencji można było przymknąć oko. Ich częsta krytyka była niejednokrotnie absurdalna, wyciągana niepotrzebnie, bądź zwyczajnie szukana na siłę, żeby media miały temat do grzania. Nawet na tak fatalnie rozegrane Euro byłem wstanie machnąć ręką, wszak Paulo Sousa dostał tę drużynę w spadku (co niczego nie tłumaczy) i miałem nadzieję, że przez eliminacje do MŚ wyklaruje się charakter zespołu i cały ten wózek pojedzie w końcu mocno do przodu. Jechał jednak koślawo i bez przekonania, ale cel minimum osiągnął. Jednak zestaw decyzji selekcjonera przed meczem z Węgrami był dla mnie totalnie niezrozumiały i jednocześnie niestrawny jak zestaw happy meal’a wchłonięty razem z zabawką. Odlot.
Jeśli w jakimś stopniu roszady w składzie przed meczem na Narodowym były do przewidzenia, to chyba nikt nie przewidział aż tak niezrozumiałych ruchów Paulo Sousy. Pewnie nie dziwiłoby mnie to, że Robert Lewandowski, największa gwiazda i koń pociągowy reprezentacji mógłby spotkanie z Węgrami rozpocząć na ławce, ale brak wpisania go do protokołu meczowego wyglądał jak sabotaż. Chyba nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby napastnik Bayernu na tej ławce siedział jako piąte koło u wozu, piłkarz wizytator i atrakcyjny dodatek do sztabu szkoleniowego. Skoro już tam siedział, to mógł chociaż być do dyspozycji i w razie awarii, pożaru i nadciągającej katastrofy (a taka miała miejsce) trener miałby pod ręką piłkarską broń masowego rażenia. Przypominam, że mecz z Węgrami – mimo wykonania planu minimum – nie był rywalizacją o czapkę gruszek, spotkaniem towarzyskim, czy zabawą na miarę starcia TVN-u z politykami. To w dalszym ciągu był mecz o punkty eliminacji mistrzostw świata, element składowy rankingu FIFA, czy wreszcie olbrzymia szansa na rozstawienie w marcowych barażach. No i dupa. Teraz, żeby pojechać na turniej do Kataru musimy pokonać na wyjeździe kogoś z tej radosnej ferajny: Portugalia, Szkocja, Włochy, Rosja, Szwecja i Walia.
Węgrów zlekceważyliśmy. Zlekceważył ich Sousa, ale też sami piłkarze, którzy zamiast gryźć trawę próbowali udawać, że grają w piłkę nożną zespołowo. Błędy w obronie wołały o pomstę do nieba, a sam wymachujący rękami po swoim błędzie Tymoteusz Puchacz sprawiał wrażenie, że prędzej wzniesie się w powietrze niż zagra jak rasowy lewy wahadłowy. Głowa bolała od patrzenia jak się męczymy tego wieczoru na Narodowym, choć przecież nawet ten konkretny zestaw piłkarzy powinien przynajmniej dotrzymywać kroku rywalowi. Jestem przekonany, że podobnie myślał nasz selekcjoner i stąd roszady rodem z Football Managera. Problem w tym, że w prawdziwym życiu w razie niepowodzenia nie możesz załadować save’a i spróbować jeszcze raz.
Szkoda. Cały plan przedostania się na przyszłoroczną imprezę przeobraził się w mission impossible, w realizację której mało kto dzisiaj wierzy. Tym bardziej, jeśli na pierwszy mecz będziemy musieli polecieć do Rzymu bądź Lizbony. Sami sobie zgotowaliśmy ten los, ale przynajmniej Lewandowski będzie wypoczęty.
fot. pzpn.pl