Mija kolejny, trzeci dzień od absurdalnych wydarzeń w Krośnie. Wiele słów już zostało wypowiedzianych, wiele artykułów napisanych i równie wiele opinii wydanych. Efekt z tego taki, że kibic, największy poszkodowany w całym tym cyrku wciąż pozostaje bez wyjaśnień. Wyjaśnień, które moim zdaniem należą się mu, za przeproszeniem, jak psu buda. A co dostał? Dostał „pomeczowe” kulisy pełne przepychanek, oświadczeń i domysłów. A wedle moich obserwacji każda ze stron dołożyła od siebie. Wszyscy bowiem, organizator wraz z PZMot, klub i zawodnicy, pracowali w tej wyjątkowej żużlowej cukierni, by przygotować najlepsze z możliwych ciast. Wyszedł zakalec, mimo, że przecież chwilę wcześniej we Wrocławiu raczyliśmy się wspaniałym, kilkupoziomowym tortem jak od René Franka.
IMP jest jak gorący kartofel, przerzucany z rąk do rąk. Zaraz się okaże, że winnych krośnieńskiego skandalu nie ma. I wiecie co? To też w pewnym sensie może być prawdą, bo przecież każda ze stron tego żużlowego trójkąta (a może i czworokąta) ma coś na sumieniu, w czymś poległa i się położyła, więc wina najpewniej, jak to bywa w takich sytuacjach, leży gdzieś po środku.
Mam wrażenie, że Wilkom dostało się niewspółmiernie za bardzo, w stosunku do tego, czego w zasadzie się podjęli i do czego byli zobowiązani. Internetowe głosy o milionowych karach, czy przejęciu odpowiedzialności za całe fiasko IMP jest w mojej opinii grubą przesadą. Zarzuty o treningi, na 5-6 dni przed niedzielnym turniejem są dla mnie nieporozumieniem, nawet jeśli finał IMP dostał status zawodów zagrożonych. Sam regulamin toru mówi przecież, że w takim przypadku klub „nie jest uprawniony od godziny 20.00 dnia poprzedzającego dzień zawodów do przeprowadzania zawodów, treningów lub innych aktywności na torze, które mogą pogorszyć jego stan.” Jeśli jest inaczej – poprawcie mnie. Oczywiście, dziwi mnie decyzja o zbronowaniu tego toru w środę, tym bardziej, że chwilę później spadł deszcz, a nawierzchnia w Krośnie już nie jedne figle w tym roku płatała. Tak samo dziwnym były zapewnienia prezesa Grzegorza Leśniaka, że we wtorek i środę na pewno pojadą zawody U24 i DMPJ, by kilka godzin później PGE Ekstraliga wydała komunikat iż na wniosek organizatora te pierwsze zawody zostały odwołane. Grzegorz Leśniak zdążył już wytłumaczyć w jednym z wywiadów tę swoją pewność no, ale wyszło jak wyszło. Emocje? Na pewno nieumiejętne bawienie się bronią, która wystrzeliła schowana do kieszeni.
Organizatorzy mieli 4 dni. Cztery słoneczne dni na przygotowanie nawierzchni. Krośnieński tor musi być chyba przeklęty, leżeć na żyłach wodnych lub posiadać własną laleczkę voo doo, w którą ktoś bez przerwy wbija igły. No chyba, że jednak ten tor robiono nieumiejętnie i nie w 100% wykonano wszystko zgodnie ze sztuką. Ja tego nie wiem, ekspertem od układania żużlowych nawierzchni nie jestem, nie byłem i raczej już nie będę. Jednak tak na „chłopski rozum” cztery dni wydaje się ogromnie długim czasem na zrobienie toru bezpiecznego dla zawodników. Poprzez środowe zbronowanie on rzeczywiście mógł nabrać sporo wody przy ulewie, ale dziwnym wydaje się fakt, że w tak długim okresie do niedzielnych zawodów ten tor nie zdążył wyschnąć i być bezpiecznym, bo przecież regulaminowy był… Przez chwilę.
Tor zdaniem jury o godzinie 17:00 był regulaminowy. Chwile później już nie był, więc zawody przełożono na poniedziałek. Każdy z nas tę historię zna. Zawodników poproszono, by w poniedziałkowe przedpołudnie przyjechali na stadion i przedstawili swoje sugestie, ich punkt widzenia, co do przygotowania nawierzchni. Nie przyjechali. Oczywiście nie musieli. Zawodnicy nie są przecież od układania toru, nie biorą za to pieniędzy i nie podpisują się na protokole, potwierdzając, że tor jest ok. Mam jednak jedno „ale”. Często słyszymy, że „ich nikt o zdanie nie pyta”, a to oni ryzykują zdrowiem. Organizator, mając zupełnie czyste intencje wykazał się dobrą wolą, żeby tym razem jednak zapytać. Zawodnicy jednak trwali przy swoim. Tor jest niebezpieczny i z tego tytułu nie dało się na nim rywalizować w czwórkę. Tyle, że tu też nie wszystko mi się klei, bo ten tor nie był przecież gorszy niż wiele innych, na których rywalizację oglądaliśmy. Praga, Gorzów, Opole, a i nawet Krosno gorszy tor widziało. Dlaczego akurat tutaj nie można było pojechać? Jak przeciętny zjadacz chleba i żużla ma rozumieć widok jadącego na pełnym gazie Lewiszyna, a chwilę później niemogącego się złożyć w łuk wyjadacza najlepszej żużlowej ligi świata? To się po prostu gryzie.
Reasumując. Rozumiem troskę o zdrowie, ale trzeba też wykazać nieco dobrej woli w stronę kibica, bo o nim wy wszyscy w tamtym momencie i tego dnia zapomnieliście. Tutaj ukłon w stronę mojego sympatycznego kolegi Kamila Morydza, który od tamtego mógłby nosić pseudonim „Przepraszacza”. On zdołał okazać skruchę i rzeczywiście kilka razy przeprosić kibiców, choć uwaga – zupełnie nie miał wpływu na przebieg wydarzeń. Ci, którzy ten wpływ mieli woleli przerzucać się odpowiedzialnością. Odsuwać od siebie talerz ze wspomnianym w tytule zakalcem. Czy da się jeszcze z tego wyjść z twarzą? Gdyby to ode mnie zależało postarałbym się o wspólne oświadczenie, przepełnione goryczą i skruchą właśnie w stronę kibica, który za to wszystko zapłacił. To, że odda za bilet to pryszcz. Wielu z nich pobrało sobie urlopy, opłaciło hotele, poświęciło czas, który mogli wykorzystać zupełnie inaczej. Przeprosiny i oświadczenia pojawiły się później (organizator, klub, pzmot) tyle, że wciąż brakuje wyjaśnień. A dopiero te z przeprosinami będą tworzyć całość. Czekamy.
I na koniec. Znów mamy aferę w polskim żużlu. Kiedy już sam siebie przekonuję, że tej, czy tamtej sytuacji nic już nie przebije, dostajemy kolejny strzał z liścia. Tym razem on szczególnie razi i boli, bo przykrył w zupełności kapitalny finał DPŚ, przyćmił świetny wynik i walkę naszych reprezentantów na torze we Wrocławiu. I ten felieton, który planowałem od niedzieli miał powstać właśnie o tym majestatycznym święcie żużla. Ale cóż z tego, jak to nie to święto autorowi siedzi w głowie tylko ten mający w zamierzeniu być pysznym ciastem zakalec.
Zobacz też dyskusję o krośnieńskim IMP i wrocławskim DPŚ:
fot. Jan Kwieciński