Trzeba o tym głośno trąbić: znowu się udało! Trzeci raz z rzędu żużlowa Grand Prix na PGE Narodowym była znakomitą wizytówką tego sportu, choć – nie ma co ukrywać – zabrakło kluczowej dla niego pikanterii i uwielbianego przez nas wykwintnego smaku zaciętej rywalizacji. Mimo to, z czterech rozegranych do tej pory turniejów tylko ten pierwszy pozostawia prawdziwie gorzki posmak, ale tamtego wieczoru nie ma już co rozpamiętywać. Narodowy znów się sprawdził, ale co ważniejsze – kibice sprawdzili się jeszcze bardziej.
Warszawa ma swój urok. Od początku pomysłu organizowania żużlowego święta w stolicy, z całej Polski zjeżdżają się tam tłumy fanów speedwaya, zdobywając ją niczym pielgrzymi Jasną Górę w sierpniu każdego roku. Kiedy 55 tysięcy gardeł śpiewa hymn Polski Maćkowi Janowskiemu nie mogą nie przechodzić ciary po plecach, o czym sam zainteresowany wspomniał po ostatnim meczu w Tarnowie. Z resztą nie jest w tym doznaniu odosobniony. Nie ma dziś takiej osoby, która wmówi mi, że Grand Prix w Warszawie to kiepski pomysł, podobnie jak nikt nie wmówi brytyjskim żużloholikom, że tak samo beznadziejnym miejscem na ten turniej jest Cardiff. No way. Stolica potrzebuje żużla, tak samo jak żużel potrzebuje stolicy. Mimo wielu prób reaktywacji czarnego sportu w Warszawie jakoś nigdy nie udało się tego dokonać. Wymyślono więc turniej najlepszy z możliwych, cząstkę rywalizacji, która wyłania najlepszego zawodnika na świecie. I znowu cykl ten rozpoczyna się imprezą w świątyni polskiego sportu. I do prawdy, zyskuje coraz to nowszych wyznawców.
Na tegorocznym SGP w Warszawie byłem z kilkoma znajomymi, którzy o żużlu wiedzą tyle, co ja o psim surfingu. To znaczy, wiem, że istnieje. Podczas podróży na zawody padło wiele pytań o takie sprawy jak punktacja, czy powody dla których zawodnicy jeżdżą akurat w lewo (?). Wśród nich jedno najważniejsze: czy można uczestniczyć w wyższych rangą zawodach w Polsce niż Grand Prix w stolicy? Odpowiedziałem bez zastanowienia: jeżeli ktoś ma się zarazić żużlem, to PGE Narodowy jest najlepszym do tego miejscem. I dobrze, że nie jechał z nami nikt z Torunia, bo pewnie oberwałbym za zignorowanie Motoareny i kilku innych, ciekawych imprez, które (być może) przeczą tej odpowiedzi, ale zdania nie zmienię. Wygłoszoną tezę bronią dzisiejsze efekty – żużlowa Grand Prix w Warszawie zaraziła tym sportem kolejnych, wcześniej nieświadomych jego atrakcyjności ludzi. I o to chodzi.
Oczywiście nie był to turniej idealny. Starych kibicowskich wyjadaczy na pewno rozczarował poziom sportowy, choć nie był on wcale jakoś wybitnie tragiczny. Perspektywę mocno zakrzywia turniej z 2017 roku. Dodam, że turniej wybitny i niesamowity w swojej atrakcyjności. To dlatego większość z nas spodziewała się fajerwerków podwójnych, a dostała tylko te na sam koniec. Ale nie przesadzajmy, było przyzwoicie. Inauguracja cyklu należała do kilku zawodników. Formalnie wygrał Tai Woffinden, który objechał turniej do prawdy po cichu. Początek dość niemrawy, tak jakby „Tajski” chciał przejść niezauważony korytarzem wypełnionym laserowymi czujnikami ruchu. Najlepsze zostawił na koniec. Zaraz za Brytyjczykiem znalazł się Maciej Janowski, który drugi stopień warszawskiego podium może spokojnie opatentować, tym bardziej, że jeszcze tydzień wcześniej mówił wprost: – Oby w tym roku było tak samo szybko jak w zeszłym, a może i lepiej – życzył sobie Janowski przed inauguracją cyklu. Z taką intuicją reprezentant Polski może spokojnie udać się do bukmachera. Z niezłej strony pokazał się też Artem Łaguta i kosmiczny Fredka Lindgren, ale Szwed akurat swoją postawą nikogo nie zaskoczył. Spora krytyka spadła za to na powyrywaną w trakcie sobotniego Grand Prix nawierzchnię, aczkolwiek z tego co mi wiadomo, tor uwagami się raczej nie przejął. Szkoda tylko niektórych, potłuczonych żużlowców, w tym i Duńczyka Nickiego Pedersena, dla którego nawierzchnia w Warszawie okazała się zbyt wymagająca i dlatego jeżdżący z kontuzją ręki żużlowiec Grupy Azoty Unii pod koniec wycofał się z rywalizacji. Wróci mocniejszy.
Karuzela wyłaniająca kolejnego żużlowego mistrza świata ruszyła i w lepszym miejscu ruszyć po prostu nie mogła. Sukces organizacyjny? Z pewnością, bo polscy kibice z utęsknieniem czekają już na kolejną edycję SGP na Narodowym z nadzieją, że przyjdzie zobaczyć im tam broniącego tytułu Polaka. I oby tak się stało.
Tekst znalazł się w programie zawodów #4/2018: Tarnów – Grudziądz (20.05.2018, VI kolejka PGE Ekstraligi)
fot. Wojciech Tarchalski / Speedway Ekstraliga