Wilki Krosno w wielkim finale eWinner 1. Ligi żużlowej, a więc teraz czas na rywalizację, z której do żużlowego raju jest już naprawdę niedaleko. Czy chciałbym, żeby klub z Krosna awansował do PGE Ekstraligi? Jak najbardziej! I pewnie niektórym z fanów zielonogórskiego Stelmet Falubazu ta opinia nie przypadnie do gustu, to jednak właśnie ekipa z Podkarpacia wniesie do elity dużo więcej kolorytu i powiewu świeżości.
Właściwie w każdym domowym meczu tego sezonu Wilki udowadniają, że w Krośnie stworzono niepowtarzalny klimat do tego sportu. Pełny stadion, kapitalna atmosfera i wreszcie historia jak z żużlowej bajki. PGE Ekstraligę w tym mieście oglądano do tej pory tylko przez szkło, którego tutaj jest przecież pod dostatkiem. Była ona czymś nieosiągalnym, jak złote Rolexy na wystawie w ekskluzywnym sklepie, udana strategia w teamie Ferrari, czy próg wyborczy dla niektórych partii. A teraz? A teraz w Krośnie mają ten wyśniony świat na wyciągnięcie ręki. Trzeba jeszcze postawić dwa solidne kroki i wyeliminować rywala, który będzie jednak faworytem finałowego dwumeczu. Tym bardziej, że po stronie zielonogórskiej wszystko zaczyna działać tak, jak miało działać od początku sezonu. Niezwykłe szczęście tej drużyny, że „odpowiednie przełożenia” dobrano w optymalnym momencie.
Ale przecież nie o Falubazie miało być. Krosno dla takiego zjadacza żużla jak ja, ogarniętego na co dzień drugoligową tarnowską rzeczywistością (może nie na długo, ale o tym kiedy indziej) to plan wymarzony, żeby na ekstraligę mieć blisko, przeżywać ją z tłumem ludzi na stadionie i cieszyć się choćby z najmniejszego sukcesu, pojedynczego zwycięstwa. Tak to obecnie wygląda w tym mieście, które wypełnione jest żużlem po brzegi. Jadąc do miasta szkła (a uwierzcie jeżdżę tam często) i zanim rozpocznę z kimś rozmowę o biznesie, to najpierw doświadczam 15-minutowego wstępu na temat Wilków i ich ostatnich poczynań. Tam, kiedy idziesz do parkometru, to zastanawiasz się, czy gdy wrzucisz monety nie usłyszysz żużlowej przyśpiewki Wilków. Dosłownie. Tej energii, takiego ubarwienia i tego pragnienia PGE Ekstraligi potrzebuje najwyższa klasa rozgrywkowa w Polsce. Podobnie rzecz się miała z lubelskim Motorem, który dziś drugi rok z rzędu bije się o złoto DMP. Wizerunkowa żyła złota.
***
A skoro jesteśmy przy Motorze, stawiam tezę nie do zdarcia, że finał PGE Ekstraligi tej drużynie zapewnił Mateusz Cierniak i nikt inny. Reszta załogi zrobiła co swoje. Chłopak i jego team, który znam całkiem nieźle, dokonali absolutnej metamorfozy w blisko 48 godzin. Jestem absolutnie przekonany, że 14 punktów zdobytych w niedzielę to nie jest żadne dzieło przypadku, (tylko) fantastycznego silnika, czy szczęścia. Team Cierniaków po piątkowych trzech zerach na Motoarenie od razu rzucił się do szeroko rozumianej pracy, główkowania i przygotowań, żeby w Lublinie wyglądać zupełnie inaczej. To się udało, głównie przez to jak Mateusz, jego ojciec i nawet Paweł Baran widzą żużel. Gdzie w tym sporcie ustawić priorytety i co dla tego zawodnika w danym momencie jest ważne. Taka jest natura tych ludzi. Tego wieczoru najważniejszy był solidny wynik i pewnego rodzaju odkupienie win. Oni byli przekonani, że to jest możliwe, więc w efekcie Cierniak wykręcił najlepszy ekstraligowy wynik w swoim ciągle krótkim sportowym życiu. Czy Motor dopnie swego i pokona gorzowską Moje Bermudy Stal? Być może, choć łatwo na pewno faworytom nie będzie. Podopieczni Stanisława Chomskiego w mojej opinii postawią zdecydowanie większy opór niż toruński Apator, który nawet jeśli u siebie wygląda jak solidnie zbudowany dom, to na tegorocznych wyjazdach częściej przypominał gruzowisko. Mimo to, za walkę z Motorem brawa!
***
Na koniec o absolutnym hicie niedzieli. To czego już dokonała Stal w tych play-offach przejdzie do historii. Drużyna, która już w Toruniu miała „zawijać się do chaty”, jechała bez dwóch czołowych zawodników i wykręciła sensacyjny wynik, w niedzielę wybiła z głowy wielki finał PGE Ekstraligi Włókniarzowi. Temu samemu, który jeszcze w piątek cieszył się z bardzo dobrego rezultatu uzyskanego w Gorzowie. I co? I jajco. Faworyci polegli jakby na własnym torze przypominali domek ułożony z kart, a który synchronicznie zdmuchnęło trio Woźniak – Vaculik – Zmarzlik. Nie wiem jak wam, ale mi ten mecz oglądało się wyśmienicie. Siedząc na salonowej kanapie wręcz dało czuć się atmosferę tego meczu, choć przecież stadion przy Olsztyńskiej wielokrotnie był skutecznie uciszany przez walczących o każdy metr toru gości. Do tego, trzeba wspomnieć znakomite zarządzanie meczem przez Stanisława Chomskiego, który nie wiadomo jakim cudem uniknął soczystego „k****” przy wykluczeniu Hansena w sytuacji z Woryną. Trener gorzowian skwitował tę decyzję jedynie cudownym „ja cie kręcę!” (😄). Podziwiam tak samo, jak i wynik. Kosmiczny wynik, będący dla mnie jednym z najważniejszych momentów tego sezonu PGE Ekstraligi.
PS. Tłumaczenia się i przypisywania winy tylko na swoje barki przez Lecha Kędziorę nie kupuję. Opiekun Włókniarza tłumaczył, że to on przygotował „zły” tor i zawodnicy mieli przez to problemy. Rozumiem taką postawę, ale tutaj Panie Lechu nie ma co się biczować. Po pierwszej serii gospodarze prowadzili 14:10 więc z tym spasowaniem się nie było tak źle. Bardziej należy uszanować rywala, który po prostu tego dnia był lepszy, być może ambitniejszy? Może częstochowianom wydawało się, że już witają się z gąską? Tyle, że z drugiej strony gąski połapały wilki. I tyle.
PS2. Miedziak wracaj do zdrowia!
fot. Ewelina Włoch – Wrońska